Too sexy for my car

Otwierający grę kilkuminutowy montaż przetasowujący motoryzacyjną pornografię ze swoistą kroniką wydarzeń z ostatniego stulecia nie pozostawia zbytnich złudzeń: flagowe wyścigi ze stajni Sony
"Gran Turismo 7" - recenzja
Otwierający grę kilkuminutowy montaż przetasowujący motoryzacyjną pornografię ze swoistą kroniką wydarzeń z ostatniego stulecia nie pozostawia zbytnich złudzeń: flagowe wyścigi ze stajni Sony uplasować można gdzieś między lądowaniem na Księżycu a Beatlesami.



Cóż, skromność to może i cnota, ale nie w branży gier, gdzie liczy się wyłącznie szybciej, więcej i mocniej. A ekipa z Polyphony Digital nie kryje, że rzeczone intro to niemalże przedsmak biblijnego powtórnego przyjścia. Bo faktycznie kazano graczom czekać długo.

Siódma odsłona "Gran Turismo" docierała się prawie dekadę, choć parę lat temu zaserwowano nam nastawione przede wszystkim na multiplayerową rywalizację "Gran Turismo Sport". Dlatego tym dziwniejsze jest, że zaczynamy nie ostrym zrywem, ale jazdą na jałowym biegu. Zapowiadany tryb muzyczny towarzyszy nam bowiem już podczas instalacji i jest to doświadczenie tyleż kuriozalne, co nieciekawe. Ot, zwyczajna gonitwa przez punkty kontrolne przy akompaniamencie często świdrującej uszy, banalnej muzyki, przy której plumkanie z telefonicznego głośniczka podczas oczekiwania na dowolnej infolinii wydaje się szczytem sztuki dobrego beatu.



Ale pierwsze koty za płoty. Dalej jest już tylko lepiej, choć rzadko kiedy prawdziwie idealnie, bo na przykład zamiast "żywego" człowieka witającego nas w tym cyfrowym świecie, prowadzimy interakcję z gadającymi głowami rodem z internetowego komunikatora. Archaiczne i zwyczajnie niewygodne rozwiązania, jakimi naszpikowany jest interfejs, to bolączka "GT7". Ba, menu od menu dzieli czasem aż kilkanaście kliknięć na mapie służącej za hub, z którego mamy dostęp do kluczowych miejscówek – jak chociażby garaż z naszymi autami, salony z używanymi i nowymi samochodami, tory wyścigowe i tak dalej. Wszystko odblokowuje się stopniowo, co niejako wymusza odpalenie kampanii.



Ta kryje się pod dachem kawiarni, gdzie zamiast kapucziny serwuje się wyzwania. Zwykle polegają one na zdobyciu trzech aut z jednej parafii, za co nagradzani jesteśmy historyjką o danej marce czy modelu. Jak zapowiadał architekt serii, pan Kazunori Yamauchi, gra faktycznie spełnia swoje zadanie edukacyjne; to istna książka telefoniczna z informacjami na temat dostępnych aut, które można dopieszczać, malować i fotografować, póki nam miejsca na dysku nie zabraknie. No ale nie odpalamy "GT7" dla lektury.



A jazda jest, bez zaskoczenia, płynna, gładka i przyjemna. Jako że każdy wyścig zaczynamy na ostatniej pozycji, polega ona na gonitwie za liderem, przy czym nie tyle ścigamy się z autami sterowanymi przez SI, co szlifujemy swoje umiejętności. Rywale jeżdżą, jakby niespecjalnie się nami przejmowali, niczym samochodziki na karuzeli. Prawdziwym sprawdzianem na coraz trudniejszych torach okazuje się wykorzystanie tego, czego się do tej pory nauczyliśmy, bo gra potrafi bezlitośnie karać za kiepską jazdę. W dodatku jeśli nie wylądujemy na podium, to możemy zapomnieć o jakichkolwiek profitach. Szczęśliwie "GT7", choć aspiruje do miana symulatora, dba nawet o tych, co nie odróżniają hamulca od gazu.



Mamy tu bowiem tryb swoistych wyzwań, który pomaga zapoznać się z samochodem i nauczyć zasad panujących na torach i wyrobić pewne rutynowe odruchy, co wydatnie pomaga podczas jazdy. Komu jednak nadal nie będzie szło, może aktywować pomoce naukowe i gra podpowie na przykład, kiedy hamować. Ogólnie rzecz biorąc, zadania z kawiarenki są najciekawszym elementem gry, dzięki któremu cały czas coś się dzieje i czuć ciągły progres, nawet mimo lekkiej monotonii owych "misji".



Nagrodami za rajdy są albo auta, albo pieniądze, lecz zarobić na naprawdę drogie maszyny nie sposób, wymagałoby to godzin grindu albo… prawdziwej kasy. Mikrotransakcje nie były aktywne przed premierą gry i trudno mi powiedzieć, ile będzie kosztowało wypasione sportowe auto, ale jest to zagranie, lekko mówiąc, dyskusyjne. Choć zamiast rzucać się na nowe fury, lepiej podrasować posiadane, jest z tym sporo zabawy i mimo że "GT7" zasypuje statystykami, jest też ogólna punktacja danego auta, co pozwoli laikowi określić, ile może z danego modelu wyciągnąć i co najlepiej będzie podkręcić.

Przy tej dbałości o detale aż dziwne, że pogoda potrafi nas zaskoczyć. Nie ma tu żadnej prognozy i nie raz i nie dwa wyjedziecie na mokry asfalt z nieodpowiednimi oponami. Deszcz wygląda tu tylko poprawnie, co nieco gryzie się z wysokim poziomem graficznym całości, aczkolwiek gra sprawia wrażenie zbyt sterylnej, zbyt chłodnej, jakby starano się, żeby przypadkiem całej tej posągowej powagi nie zaburzyć odrobiną kolorowej radochy.



I to chyba owo dążenie do matematycznej perfekcji jest najpoważniejszym minusem wypolerowanego na błysk "Gran Turismo 7". Jakby ludzi z Polyphony Digital za bardzo cisnęły krawaty. Stąd gra zbyt często przypomina lśniący katalog z autami, który trzeba przeglądać z białymi rękawiczkami na łapach, żeby niczego przypadkiem nie zatłuścić. To bez dwóch zdań dobra gra, momentami nawet i bardzo dobra, ale przydałoby się jej zajrzeć pod maskę.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones